O matematyce i matematykach

Dante Alighieri
Boska Komedia

Piekło. Pieśń trzecia (fragmenty)

1    "Przeze mnie droga w miasto utrapienia,
Przeze mnie droga w wiekuiste męki,
Przeze mnie droga w naród zatracenia.
   Jam dzieło wielkiej, sprawiedliwej ręki.
Wzniosła mię z gruntu Potęga wszechwładna,
Mądrość najwyższa, Miłość pierworodna;
6    Starsze ode mnie twory nie istnieją,
Chyba wieczyste - a jam niepożyta!
Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją..."
9    Na odrzwiach bramy ten się napis czyta,
O treści memu duchowi kryjomej.(...)

Piekło. Pieśń czwarta (fragmenty)

1   Silny huk gromu wyrwał mi spod powiek
Senność kamienną, tak że się wzdrygnąłem
Niby gwałtownie przebudzony człowiek.
3   I wypoczęte oczy tocząc kołem,
Wyprostowany, patrzałem po stronie,
Aby rozpoznać miejsce, gdzie stałem.
6   Otom się, widzę, znajdował na skłonie
Owej bolesnej, piekielnej doliny,
Co nieskończonych echa jęków chłonie.
9   Loch był bezdenny, mgławy, czarnosiny:
Źrenice moje, wysłane na zwiady,
Niczego dobyć nie mogły z głębiny.
(...)
130 A gdy oczami nie opodal strzelę,
Mistrza spostrzegam mężów pełnych wiedzą,
(...)
Sokrat z Platonem, z nimi mędrców świta;
Ci dwaj najbliżej u boku mu siedzą;
136 Przypadkowości głoścę, Demokryta,
Anaksagorasa, Diogenesa, Talesa,
Empedoklesa, Zena, Heraklita
139 Poznaję; znawcę ziół Dioskorydesa
I Euklidesa, i Ptolemeusza,
I Avicennę, i Hipokratesa
(...)
Z cichego świata w światy wiecznie drżące,
151 W nową dziedzinę, nieśmiertelnie ciemną.

Dante Alighieri, Boska Komedia, przekład Edwarda Porębowicza, PIW, Warszawa 1959


Jan Kochanowski
Na matematyka

Ziemię pomierzył i głębokie morze,
Wie, jako wstają i zachodzą zorze;
Wiatrom rozumie, praktykuje komu,
A sam nie widzi, że ma k[...] w domu.

Jan Kochanowski, Fraszki, Księgi pierwsze.


Wiktor Lenkiewicz
Bajka o trójkącie

Czyż zawsze o lwie, wilku i liszcze hultajce?
Nie, nic o nich nie powiem w mojej pierwszej bajce.
Choć się w pierwszym mym kroku nowością zalecę:
Powiem bajkę o zacnym trójkącie ABC.
Raz wielki matematyk, nad ludzi wzniesiony
Mierząc gwiazdy, planety, licząc milijony,
Trójkąt rozwartokątny na świstku nakryślił,
Spojrzał w niebo - i nie wiem o czym się zamyślił.
Wtem hałas i krzyk wielki. Co znaczą te wrzaski?
W trójkącie zakreślonym wszczęły się niesnaski;
Kąt C był szeroki i wielce rozwarty,
Więc jak magnat, zwyczajnie dumny i uparty,
Z pogardą na dwa inne kąciki spoglądał.
Kosztem ich jeszcze więcej rozszerzyć się żądał.
Fuknął: "Po co te chude i liche stworzenia
Wyglądają tam nędznie spod mego ramienia?"
Wtem kąt ostry: "Naszą nam nie wyrzucaj małość,
Na niej się to opiera twoja okazałość:
Im my mniejsi, tymeś ty większy, Mości Kącie:
Lecz nikt się nie obejdzie i bez nas w trójkącie.
Niech kto jak chce podobnych wam kątów namnoży,
Z samych kątów rozwartych trójkąt się nie złoży,
A my się bez was, wielkich, łatwo obejdziemy -
- Sami go sobie zrobiemy".

(wiersz z 1816 r., cytat wg  Citer cum caule czyli groch z kapustą Juliana Tuwima)


* * *
Czworokąt
Anonimową bajkę matematyczną pod powyższym tytułem zamieścił Dziennik Literacki w numerze 92 z roku 1860.

Jeżeli jeometria umysł wasz zaprząta,
To wam opowiem bajkę z dziejów czworokąta.
Był sobie kwadrat, a przy nim tuż obok
Leżał trapez, prostokąt i równoległobok.
A że każdy kłótliwym był chociaż troszeczka,
Wszczeła się sprzeczka.
Przedtem się za równych mieli,
Wiedząc, że na dwa każdy trójkąty się dzieli,
Teraz ich kwadrat jął traktować z góry,
Swej najpiękniejszej dowodząc figury.
Na sędziego wzięto koło.
Rzekło wesoło:
"Wszystkie czworokąty na nic,
Bo im brak okrągłych granic,
Wzrosłybyście w powagę i w piękność ogromnie,
Stając się podobne do mnie."
Czworograniaste sąsiady
Posłuchały mądrej rady.
Dzielą się na trójkąty, spierają i kłócą,
Ten trójkąt temu urwą, ten temu przyrzucą,
Lecz chociaż coraz bardziej łamały swą postać,
Żaden kołem okrągłym nie potrafił zostać.
Aż wreszcie któryś zawoła,
"Głupią jest teoria koła,
Ona na nas zawiści sprowadziła plagę,
Starajmy się przynajmniej zwrócić równowagę,
I tego nadal niechaj wszyscy strzegą,
By jeden nie był większym nad drugiego."
Przyjęto tę zasadę, ale nowe spory
Zaczęły wkrótce figury:
Ten swą większość błahymi uprawniał pozory,
Tamten wmawiał w drugiego, że mniejszy z natury.
Ów poczynał bój z sąsiady,
Nie było końca rady,
Aż gdy po długiej walk krwawych kolei
Wykonać swą zasadę nie mieli nadziei,
Rzekli do siebie zmęczeni i smutni:
"Wróćmy swoje skrzywdzonym, zaprzestańmy sporów,
Bo chęć zaokrąglenia wiedzie do zaborów,
A dążność równowagi prowadzi do kłótni."

cytat wg  Citer cum caule czyli groch z kapustą Juliana Tuwima)


Adam Mickiewicz
Jamby
[Na imieninach Józefów: Jeżowskiego i Kowalewskiego]
(fragmenty)
(...)
Chciały obżałować mózgownię nadpsutę,
Ale cóż tam za dziwy, potwory, rarogi!
Tu + rozkraczony stanął naśród drogi,
Tu minusowe tyczki sterczą jak bratnale,
Tam na kształt sani ruskich toczy się =
A potęgiż, pierwiastki, ostre, tępe biesy,
Nieskończoność z obcęgów, esy i floresy;
Spółczynnik idzie z prawej, alfa z lewej ręki,
Tu poważny x siedzi, tu ixik maleńki,
Owdzie wykładnik drugim pojeżdża na karku,
Słowem chaos i chaos we łbie, tak jak w garnku
(...)
[marzec 1819]
Adam Mickiewicz, Dzieła tom I, Wiersze, Czytelnik, 1993


Adam Mickiewicz
Romantyczność (fragmenty)

Słuchaj, dzieweczko!
- Ona nie słucha -
(...)
"Słuchaj, dzieweczko!" - krzyknie śród zgiełku
Starzec i na lud zawoła -
"Ufajcie memu oku i szkiełku,
Nic tu nie widzę dokoła.
(...)
Dziewczyna duby smalone bredzi,
A gmin rozumowi bluźni".

"Dziewczyna czuje - odpowiadam skromnie -
A gawiedź wierzy głęboko;
Czucie i wiara silniej mówi do mnie
Niż mędrca szkiełko i oko.

Martwe znasz prawdy, nieznane dla ludu,
Widzisz świat w proszku, w każdej gwiazd iskierce.
Nie znasz prawd żywych, nie obaczysz cudu!
Miej serce i patrzaj w serce!"
[1822]
Adam Mickiewicz, Dzieła tom I, Wiersze, Czytelnik, 1993


Adam Mickiewicz
Zdania i uwagi (wybór)

Praktyka
"Na co będą potrzebne - pytało pacholę -
Trójkąty, czworoboki, koła, parabole?"
"Że potrzebne - rzekł mędrzec - musisz teraz wierzyć,
Na co potrzebne, zgadniesz, gdy zaczniesz świat mierzyć."

Rozprawa
O czymkolwiek rozprawa, im dłużej się wiodła,
Tym dalsza jest od prawdy, jak woda od źródła.

*
Punkt jeometrów nie jest długi ni szeroki,
A przecież tworzy wszystkie linije i boki,
Bóg czasu nie zbiera i w miejscu nie leży,
Chociaż z niego szerzą się miejsca i czas bieży.
[1842-1843]

Adam Mickiewicz, Dzieła tom I, Wiersze, Czytelnik, 1993


Cyprian Norwid
Wspomnienie wioski
(fragment)
(...)
Tam w mieście - wszystko cyrklem wymierzone
Nie lubię miasta! (...)
Więc na wieś wrócę - o wsi wesoła! (...)

Cyprian Norwid, Wiersze Wybrane, Ossolineum, Wrocław 1991


Cyprian Norwid
Ogólniki

Gdy z wiosną życia, duch Artysta
Poi się jej tchem jak motyle,
Wolno mu mówić tylko tyle:
"Ziemia - jest krągła - jest kulista!"

Lecz gdy późniejszych chłodów dreszcze
Drzewem wzruszą, i kwiatki zlecą,
Wtedy dodawać trzeba jeszcze:
"U biegunów - spłaszczona - nieco..."

Ponad wszystkie Wasze uroki,
Ty! Poezjo, i ty, Wymowo,
Jeden - wiecznie będzie wysoki:
* * * * * * * * * *
Odpowiednie dać rzeczy - słowo!

Cyprian Norwid, Vede-mecum, 1865-1866


Julian Tuwim
Matematyka

Kościele powszechny!
Ucieczko przed mroczącym moje zmysły biesem!
Jedyna prawdy opoko,
O, celne z wieczności Oko,
Patrzące na mnie bezkresem!
 Liczbo zbawicielko!
Wyniknij! Stań się! Wskaż mi!
Nieubłaganym WZOREM
Ujmij, przemianuj, ujarzmij!

 Oto Kwadrat. I nic prócz prostego kwadratu.
W uwięzi czterech linij zamknięta sprawa jedyna.
O, matematyko cierpka! Dałaś ty radę światu!
Zadrwiłaś z Boga i Czarta, o, heretyczko okrutna!
Kwadrat w chaos się wcina,
I piękniejszego nie ma poematu!

 Oto skończoność, wiedza, ostateczność,
Dumna jedyność radosnego Prawa,
Że czterema liniami stworzyłem konieczność.
Nic się tutaj nie dzieje. Trwa powzięta Sprawa.

 Chrystusie! Gdybyś nie miał tej krwi gorejącej,
Co w niebo Cię porwała, by prawdę objawić,
Gdybyś dzień dłużej dumał, surowy, milczący,
Musiałbyś z linii prostych figurę ustawić
I nie męczyć nas krzyżem - ale cyrklem zbawić.

 Julian Tuwim, Wiersze wybrane, Wrocław 1986


Julian Tuwim
Nowe a skuteczne rymy

Zdarzyło nam się zakochać w studentce politechniki, dziewczynie pięknej, lecz niestety bardzo poważnej. Zaczęliśmy ją zasypywać wierszami. Bez rezultatu. Kpiła sobie z naszych rymów: serce - w poniewierce, żal - dal, łez - bezkres. Wpadliśmy tedy na pomysł, który nam wreszcie utorował drogę do serca naszej fizyczki, matematyczki i przyszłego inżyniera. Strofa nasza brzmiała:

Dlaczego sobie Pani ze mnie kpi
Cierpieniom moim niech nadejdzie kres
Siła mojej miłości równa się: p
Pomnożone przez

Julian Tuwim, Nowe a skuteczne rymy


Julian Tuwim
Zadanie matematyczne

Jaka liczba podzielona przez jedną piątą tej samej liczby, daje w rezultacie równe pięć?
(Wielcy matematycy po długich i żmudnych obliczeniach dokonali wiekopomnego odkrycia, że każda.)

(cytat wg  Citer cum caule czyli groch z kapustą Juliana Tuwima)


Julian Tuwim
Zmora i antidotum

    Z nazwiskiem Wereszczagin nie kojarzę ani sławetnego admirała rosyjskiego, ani sławetnego admirała z wojny rosyjsko-japońskiej, ale pewnego wroga osobistego, który mi zatruł dobrych parę lat życia za dawnych, bardzo młodych lat w mieście Łodzi. Nigdy go na oczy nie widziałem, a dokuczał mi ten okrutnik i sadysta - na odległość - jak chyba nikt inny za owych czasów. Wereszczagin był autorem "zadacznika", zbioru zadań arytmetycznych.
    W tych dniach, kiedym przeglądał zakurzoną stertę książek w jednej antykwarii, wpadła mi w ręce ta Księga Utrapienia, ten przeklęty Sbornik arifmieticzeskich zadacz (1906). Znalazłem tam samych starych dobrych znajomych: dwa pociągi wyruszające naprzeciw siebie z dwóch przeciwległych miast (nie jednocześnie! jeden o 27 minut później!), baseny napełnione wodą oraz wypompowywane, skomplikowane zakupy w sklepach kolonialnych etc. etc. No i oczywiście tę pamiętną markę pocztową!...
    Przepisuję dosłownie:

    Szerokość siedmiokopiejkowej marki równa się:



jej długości, która wynosi 9/10 cala. Za jaką sumę trzeba kupić marek pocztowych, aby wylepić nimi ścianę pokoju, której długość równa się 5 arszynom, szerokość 4 i 3/4, a wysokość 5 i 6/7 arszyna?

    I żeby to chociaż były Hondurasy, Gwatemale, Nowe Zelandie i Fidżi! Ale same siedmiokopiejkowe, nudne marki!
    Kupiłem "zadacznik" za parę złotych... Potem poszedłem do sklepu filatelistycznego i - choć znaczków nie zbieram - nakupiłem Jamajek, Cejlonów, Borneów, Hondurasów, Sudanów - na pohybel Wereszczaginowi!
    Próby wylepienia nimi


arszyna ściany w moim pokoju spotkały się z energicznym protestem Kierowniczki Małżeństwa....

Julian Tuwim, Cicer cum caule czyli groch z kapustą.


Julian Tuwim
Dwa sposoby

    Obywatele pisarze, poeci, krytycy, recenzenci, historycy literatury, socjologowie i w ogóle pracownicy pióra! Oto dwie formuły matematyczne.
    Pierwsza:


    A oto druga:


    Nietrudno (łatwiej, niż się to wydaje) stwierdzić, że obie formuły są w składzie i rezultacie identyczne. Pierwsza wygląda tylko strasznie groźnie i zawile, gdy druga jest prosta, jasna i skromna.
    Morał: fakt, że 1+1=2, można (ale nie należy) wyrazić w sposób dziki i skomplikowany - i można inaczej... zwyczajnie... zrozumiale...
    To samo z pisaniem, obywatele pisarze!

Julian Tuwim, Cicer cum caule czyli groch z kapustą.


Julian Tuwim
Rzuty, spostrzeżenia i koncepcje
(z notatnika poetyckiego Juliana Tuwima) - fragment

    Powiedz człowiekowi, że na niebie jest 978 301 246 569 987 gwiazd, a uwierzy. Ale napisz kartkę "Świeżo malowane", a sprawdzi palcem i powala się.

Julian Tuwim, Cicer cum caule czyli groch z kapustą.


Julian Tuwim
0,00003

Z całego serca - wszystkim nauczycielom matematyki
poświęcam

Marzący, błędny jak lunatyk,
W myślach gdzieś nad chmurami stałem.
(Iż jestem słaby matematyk,
Przeto jak zwykle, nie "wnimałem".)

Śniłem... że stoję ponad słońcem,
Że... Panu Bogu rozkazuję!
Że jestem Nowej Mocy gońcem,
Że nad wszystkimi sam króluję!

Roiłem cudne sny... Potęga
Pierś rozrywała... W jasne loty
Rwałem się tam, gdzie orzeł sięga:
W bezkresne światy mej tęsknoty...

Czułem, że światy obejmuje,
Jak wicher skalny, myśl ma szybka...
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
...Wtem głosy (ktoś logarytmuje):
"I tri stotysiacznych oszibka".

Julian Tuwim, Juvenilia 1. Zeszyt II: XII 1911 - VII 1912


Julian Tuwim
Stop!
(fragment)

(...)
Sursum forda!
Każdy siódmy robotnik ma samochód,
Każdy siódmy samochód - robotnika
AUTROPOS (breveté).
Oszczędność. Praktyczność. Stały dochód.
Z danych statystycznych wynika,
Że

Furkot i trzask metalowy
Śmigieł i skrzydeł,
Sznury barwnego dymu piszą na niebie litery:
"Savon Bonton - książę mydeł",
"Drinksy Ltd - Old Cherry".
(…)

Julian Tuwim, Jarmark rymów


Robert Musil
Człowiek bez właściwości
(fragment)
(...)


- No to może wygląda na matematyka?
- Tego nie wiem, bo przecież nie wiem, jak ma wyglądać matematyk.
- Powiedziałaś teraz coś bardzo słusznego. Matematyk na nic nie wygląda, to znaczy, że ma wygląd człowieka w ogóle inteligentnego, tak że nie wiąże się to z żadną ściśle określoną treścią. Z wyjątkiem księży rzymskokatolickich nikt już dzisiaj nie ma wyglądu takiego, jaki mieć by powinien, gdyż głową posługujemy się jeszcze bardziej anonimowo niż rękami. A matematyk to szczyt wszystkiego, to ktoś, kto już tak mało wie o sobie, jak ludzie, którzy w przyszłości zamiast mięsem i chlebem żywić się będą pigułkami, będą mało wiedzieć o łąkach, cielętach czy krowach.(...)

Robert Musil, Człowiek bez właściwości, przekład Krzysztof Radziwiłł, Kazimierz Truchanowski, Janina Zelter.


Krzysztof Kamil Baczyński
Parasol
(fragmenty)
(...)


Kim był Elizabor? Ależ powiedzieliśmy już: profesorem od rachunków. No dobrze, ale czym poza tym? Otóż niczym poza tym, moi złoci, niczym poza tym. "Moi złoci" - był to zresztą ukochany zwrot profesora Elizabora.
(...)
W szkole też mówił "moi złoci": "moi złoci, zobaczcie, jakie to proste" - ale nikt tam nie patrzył, jakie to proste, owszem, uważano, że profesor Elizabor jest przemiłym idiotą, i mówiono mu to za oczy i w oczy. Miał on też zwyczaj chwytać za klapę albo za guzik nauczyciela czy wychowanka, który mu się nawijał akurat pod rękę, i z błyskiem entuzjazmu w oczach zaczynał: "Moi złoci, jakaż to wielka rzecz - matematyka".
(...)
Tu musimy jeszcze chwilkę się zatrzymać i opisać, jak wyglądało mieszkanie profesora Elizabora Emke w Łodojedziu Wielkim (zawszeć to miasto powiatowe) przy ulicy Zapadalskiej 13. Był to pokój obszerny z kominkiem (...) niezwykle pięknie tapetowany w różyczki i palmy, pośród których płynęło źródełko i ryczał lew. Ten przemiły deseń powtórzony był 423 razy w całym pokoju, licząc wnękę na umywalnię. Obliczył to sam profesor Emke podczas długich popołudni letnich. Na ścianie wisiało kilka obrazków. Były to reprodukcje z Matejki (...) i jakiś zjazd matematyków z roku tysiąc osiemset któregoś, gdzie uczeni mężowie wyglądali jak bandyci, o niskich czołach, w wysokich kołnierzykach i złotych binoklach ("to, moi złoci, nauka, to oni, oni wszyscy, nawet wielki Owsianko tu jest").
(...)

Krzysztof Kamil Baczyński, Utwory wybrane, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1986


Krzysztof Kamil Baczyński
Gimnazjum imienia Boobalka I
(fragmenty)
(...)


    Gimnazjum im. Boobalka I było rodzajem tajnego stowarzyszenia kast walczących. Walka ta stawała się z czasem przyzwyczajeniem, zaczynała sprawiać niejaką przyjemność walczącym i przechodziła w nałóg, którego za skarby świata nie wyrzeczono by się, tak jak wszyscy nałogowcy.
    O uczniu nowo wstępującym, a potem absolwencie, wyraziłby się poeta metaforycznie: Wpuszczony drzwiami parterowymi grzeczny chłopiec w białym kołnierzyku po wielu latach wyskakuje najwyższym oknem gmachu szkolnego jako istota obdarta w każdym tego słowa znaczeniu, niezdolna nauczyć się czegoś inaczej jak kując, drapieżna w każdym calu - pełna głębokiej samowiedzy o walce (...)
    O profesorze gimnazjalnym wyraziłby się ten poeta metaforycznie: Wchodził wygniecionym, zagłodzonym młodzieńcem, wpływając przez najwyższe okno gimnazjum, a wypełzał jako zdziecinniały staruszek, wygnieciony do nieprawdopodobieństwa i brzdąkający pod nosem jako dorobek pracy oświatowej jakiś tam aforyzm, który powtarzał co druga lekcja (...)
    Hasio Sypa zdał do gimnazjum. (...)
    Po wyprowadzeniu do kościoła i szeregu innych obrzędów rozpoczął się rok szkolny. I pierwszy rok był bardzo ciężki, nim się Hasio wciągnął we wszystkie arkana tej mafii.(...)
    Po dwóch tygodniach Hasio dostał pierwszą dwójkę z matematyki, gdyż pan profesor spytał, ile to czyni 18 razy 5, a Hasio miał nieostrożność spytać, co to znaczy "czyni", bo nigdy jeszcze czegoś podobnego nie słyszał. "Ach, nie wiesz, co to jest "czyni" ? Siadaj, masz dwóję". I pan profesor stwierdził raz na całe życie, że Hasio jest tępy i matematyki nigdy nie pojmie.
    Od tej pory Hasio przestał się w ogóle uczyć matematyki, bo i tak nie warto.

(...)
Krzysztof Kamil Baczyński, Utwory wybrane, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1986


Konstanty Ildefons Gałczyński
Pomnik Studenta

W mieście *** (prawda w oczy kole)
pomnik studenta stoi na cokole,

ze spiżu pomnik i ze spiżu cokół,
ze spiżu także allegorie wokół:

Księgi, Pochodnie, Globusy i Sowy -
wszystko artysta w kształt zaklął spiżowy,

a potem zaklął potwornie. Punkt. Czyli
za pomnik widać mu nie dopłacili.

Lecz mniejsza o to. My pomnik pokażmy:
Więc na cokole stoi młodzian straszny

pod względem garderoby. Odzian letko,
agrafką spina przewiewne paletko,

a pod paletkiem, w miejscach dolno-tylnych,
nie rozwiązany ma problem tekstylny,

lecz się uśmiecha i ręce go swędzą,
jakby za chwilę miał dostać stypendium.

A napis taki na pomniku świeci:
TEN POMNIK NARÓD WZNIÓSŁ DLA SWOICH DZIECI
DROGICH STUDENTÓW, KTÓRZY Z RÓŻNYCH WZGLĘDÓW
NIE UKOŃCZYLI STUDIÓW. I ja się tu
wcale nie dziwię.

Bo żywy student to jest kłopot dziki.
A my, Polacy, my lubim pomniki.
[1947]

K.I.Gałczyński, Dzieła, tom II, Czytelnik, 1979


Marian Hemar
Teoria względności
(fragment)
(...)
"Dwa a dwa cztery"  u nas -
to dogmat, to teologia.
"Dwa a dwa cztery" u wroga -
wulgarna demagogia.
(...)
Marian Hemar, Kiedy znów zakwitną białe bzy, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1991


Kira Gałczyńska
Jak się te lata mylą...

    (...) W ostatnim roku mojej nauki u "Żmichowskiej" (...)
    Nie lubiłam nowej klasy. Trójka z matematyki u poczciwego pana Krügera stanowiła dla mnie nie lada osiągnięcie. Byłam klasycznym matematycznym jełopem, nie rozumiałam zupełnie nic, wszystkiego musiałam się uczyć na pamięć, a więc o logicznym myśleniu nie mogło być mowy. Umiałam wyprowadzić wzór w postaci wydrukowanej w książce lub napisanej w zeszycie. Natomiast zastosowanie go w zadaniu przekraczało moje intelektualne możliwości. O ściąganiu w czasie klasówek nie miałam co marzyć, bowiem nie było od kogo, a po drugie, klasowy żandarm, wspomniana Magda, natychmiast po zauważeniu, że któraś z nas dopuszcza się podobnego oszustwa, wstawała i głosem nie cierpiącym sprzeciwu informowała np.: "Panie Profesorze, Gałczyńska ściąga".
    I dobry pan Krüger, nazywany powszechnie Słoniem (był wielki, ociężały, powolny), podchodził do mnie, ze smutkiem spoglądał mi w oczy, zabierał zeszyt i, niemal przepraszając, kazał opuścić klasę. (...) Najpierw miałam studiować geologię. W maturalnej klasie przedmiotu tego (zwanego "nauką o ziemi") uczyła mnie pani Ruhlowa, rozmiłowana w skałach, kamieniach i skamielinach. Swój entuzjazm dla zawartości ziemi umiała scedować na mnie. Zapisałam się do prowadzonego przez nią kółka, w każdą niedzielę z plecakiem i młotkiem wyruszałyśmy na jakieś kopanie, z którego zwoziłam do domu masę kamieni i nie pozwalałam ich nikomu ruszyć. Kupa ta rosła, zajmowała sporą część pokoju, który dzieliłam z babcią, i, co zrozumiałe, było powodem nieustających konfliktów. Geologia wydawała mi się rajem, a bieganie z młotkiem - największym szczęściem. I może istotnie poszłabym na geologię, gdyby nie fakt, że w podręczniku do tego przedmiotu nieubłaganie zaczynało przybywać matematycznych wzorów, terminów, zadań. Znikał młotek i tajemnica tkwiąca w kamieniu, pojawiała się znienawidzona matematyka. W połowie roku przestałam siebie widzieć jako dzielnego geologa. Rodzina odetchnęła.
    Nauki było dużo. Z matematyką radziłam sobie jako tako, głównie dzięki pomocy studenta Piorunka, który usiłował mi to i owo wyjaśnić z królowej nauk. Mieszkał razem z matką niedaleko Sejmu, w jakimś na poły wypalonym domu, w miejscu którego po latach zbudowany zostanie wysoki dom z kawiarnią "Ambasador" na parterze. Tymi korepetycjami łatał dziury w domowym budżecie, ja zaś przychodziłam do szkoły przynajmniej z odrobionymi zadaniami i nie musiałam całej swojej inteligencji skupiać na tym, od kogo by tu ściągnąć. Dobrotliwy pan Krüger szybko się zorientował, że odrabiam zadania w domu, wołał mnie do tablicy, prosząc, abym jeszcze raz to czy inne zadanie (jako rzekomo niezwykle trudne!) rozwiązała. Z trudem, z pomocą profesora i Pana Boga, wydukiwałam to zadanie, dzięki czemu uroczyście stawiano przy moim nazwisku wymarzoną trójczynę (...)
    Jeśli dzięki zjednoczonym siłom panów Krügera i Piorunka jakoś tam lądowałam z matmą, zaczęły się kłopoty z biologią. Przedmiot ten wykładała profesor Tarwidowa (...) Robiła to dokładnie, pedantycznie, a życie płciowe pantofelka traktowała niemal jak księgę Manu. Kiedy przyszło do życiowych czynności człowieka, za żadne skarby nie byłam w stanie pojąć, co człowiek wdycha, co wydycha. Tlen myliłam z dwutlenkiem, życie płciowe pantofelka - ze sposobem rozmnażania korzenionóżek. Słowem prezentowałam kliniczny debilizm. Pani Tarwidowa doszła do wniosku, że najwyższy czas powiadomić o tym dom. I tak ojciec znalazł się pierwszy raz w szkole.(...)
    Mniej więcej w połowie maturalnego roku, już po wygaśnięciu zapału do biegania z młotkiem, jako sposobu na przyszłe życie, wymyśliłam historię sztuki.(...)
    Maturę zdawałam w maju 1953 roku. (...)
    W pisemnym polskim, jak przewidywałyśmy, pojawił się jakiś temat z Odrodzenia - "coś" z Kochanowskiego. (...)
    Następnego dnia pisałam "matmę". Tym razem byłam całkowicie zależna od Hanki [koleżanki z klasy]. Dobry słoń - pan Krüger krążył koło mnie, jakby chciał mi pomóc; zaglądał przez ramię, pokazywał palcem, gdzie robię błędy. A było ich sporo. Dopiero kiedy przyszła pomoc od Hanki, przekreśliłam wszystko, co napisałam dotychczas, i zaczęłam od początku. Pisałam, wstawiałam własne błędy, a pan Krüger, który, myślę, doskonale się zorientował, że pomoc wreszcie nadeszła, zadowolony chodził i już nie pokazywał paluchem błędów. Z trzech zadań zrobiłam dwa, to znaczy przepisałam, co przysłała Hanka. Uważałam, że nie mogę rozwiązać dobrze trzech zadań, jeśli zawsze byłam matematycznym jełopem. (...)
    Najtrudniejsze było przed nami. Tylko wypracowania piątkowe zwalniały z egzaminów ustnych. Odpadł mi więc polski, podobnie jak Hance matematyka. Ale zostawało pięć innych przedmiotów. Mnie wyznaczono na 1 czerwca. Od samego rana siedziałam w szkole, giełda niby działała, ale pomóc już nie mogła. Weszłam do klasy i zdecydowałam, że zacznę od przedmiotu dla mnie najtrudniejszego. Podeszłam do pana Krügera i ze sterty leżących kartek wyciągnęłam pierwszą z brzegu. Mój nauczyciel przelotnie spojrzał na trzy pytania i zdecydował za mnie, że na pewno na żadne nie będę umiała nic sensownego powiedzieć. I wtedy usłyszałam głos anioła, informującego dostojne "ciało" komisji: "Panna Gałczyńska ma trudne pytania, proponuję zacząć od najtrudniejszego - od wyprowadzenia wzoru na twierdzenie Pitagorasa". Spojrzałam w wyciągnięty bilet i, przysięgam, było na nim dużo słów, jakichś liczb, nawet nazwisk. Ale nie było Pitagorasa.
    Podeszłam do tablicy i z przekonaniem zaczęłam robić wrażenie, że się zastanawiam nad każdym wypisanym wzorem. Mówiłam, przekonywałam, udając wreszcie, że wcale nie łatwo mi dowieść, iż istotnie c2 =a2 +b2.
     Przeuroczy pan Krüger zasugerował szanownej komisji, że jeśli z tak trudnym wzorem poradziłam sobie doskonale, to nie ma sensu pytać mnie o trzecie (!) zadanie. Szanowna komisja przytaknęła. Tak zdałam maturę! Reszta bowiem była już tylko formalnością.(...)
    Czerwiec szybko gubił swoje dni. (...) Wspomniałam, że moim marzeniem była historia sztuki, ale wówczas, właśnie w roku 1953, po raz pierwszy wprowadzono do egzaminu wstępnego rysunek techniczny. Głównie po to, aby zmniejszyć liczbę przystępujących do egzaminu. Ten rysunek zdecydował, że i ja odpadłam. Trzeba było wybrać co innego. Ale co? Doradzali wszyscy - ojciec, mama, babcia, przyjaciele rodziców - każdy oczywiście co innego. I nagle któregoś dnia w czasie kolacji oświadczyłam: "Idę na rusycystykę!" Muszę przyznać, że zaległa dość długa cisza przerwana entuzjastycznym okrzykiem ojca: "To wspaniale!" Zadowoleni byli wszyscy, każdy zresztą z innego powodu. U mnie zaś zdecydowało coś, co nazywa się najmniejszą linią oporu: znałam doskonale język, od dzieciństwa. Dzięki babci, która z zasady nie mówiła ze mną inaczej niż po rosyjsku, byłam dwujęzyczna. Uważałam więc, że jeśli dobrze znam język, jako tako orientuję się w literaturze, nie najgorzej sobie radzę z językiem ojczystym, to pozostałe przedmioty też jakoś zdam.
(...) całą wielką część programu pierwszych lat moich studiów zajmowała gramatyka. Opisowa i historyczna, starocerkiewnosłowiańska i porównawcza, rosyjska i starogrecka, polska i łacińska. I nie wiem jaka jeszcze. Najtrudniejsza była gramatyka opisowa, a jej wykładowca, podobno świetny znawca (podobno, bowiem nigdy nie starałam się zgłębić tego problemu), profesor Mirowicz należał do naukowców skrupulatnych, dokładnych i systematycznych. A przede wszystkim żądał od nas wiedzy podobnej do swojej. Oblany egzamin u profesora Mirowicza stanowił codzienność. Jego i jego przedmiotu baliśmy się jak ognia, jak matematyki w szkole.
    Kiedy po dwóch latach skończyła się męczarnia gramatyki opisowej, kiedy wielu maruderów (...)odpadło, okazało się, że specjalizacja, zaczynająca się już na trzecim roku, podział na literaturo- i językoznawców w przeważającej większości, pociągnęła tych pierwszych. I myślę, że sporą w tym rolę odegrała owa nieszczęsna gramatyka opisowa, jej surowy wykładowca i równie surowi asystenci.(...)

Kira Gałczyńska, Jak się te lata mylą ..., Czytelnik , Warszawa 1989.


Stanisław Lem
Cyberiada
(fragmenty)

(...)


 Klapaucjusz myślał, myślał, wreszcie zmarszczył się i rzekł:
 - Dobrze. Niech będzie o miłości i śmierci, ale wszystko to musi być wyrażone językiem wyższej matematyki, a zwłaszcza algebry tensorów. Może być również wyższa topologia i analiza. A przy tym erotycznie silne, nawet zuchwałe, i w sferach cybernetycznych.
 - Zwariowałeś chyba. Matematyką o miłości? Nie, ty masz źle w głowie - zaczął Trurl. Lecz zamilkł wraz z Klapaucjuszem, ponieważ Elektrybałt jął deklamować:

Nieśmiały cybernetyk potężne ekstrema
Poznawał, kiedy grupy unimodularne
Cyberiady całkował w popołudnie parne
Nie wiedząc, czy jest miłość, czy jeszcze jej nie ma?

Precz mi, precz, Laplasjany z wieczora do ranka,
I wersory wektorów z ranka do wieczora!
Bliżej, przeciwobrazy! Bliżej, bo już pora
Zredukować kochankę do objęć kochanka!

On drżenia współmetryczne, które jęk jednoczy,
Zmieni w grupy obrotów i sprzężenia zwrotne,
A takie kaskadowe, a takie zawrotne,
Ze zwarciem zagrażają, idąc z oczu w oczy!

Ty, klaso transfinalna! Ty, silna wielkości!
Nieprzywiedlne continuum! Praukładzie biały!
Christoffela ze Stokesem oddam na wiek cały
Za pierwszą i ostatnią pochodną miłości.

Twych skalarnych przestrzeni wielolistne głębie
Ukaż uwikłanemu w Teoremat Ciała.
Cyberiado cyprysów, bimodalnie cała
W gradientach, rozmnożonych na loty gołębie!

O, nie dożył rozkoszy, kto tak bez siwizny
Ani w przestrzenie Weyla, ani Brouwera
Studium topologiczne uściskiem otwiera
Badając Moebiusowi nieznane krzywizny!

O, wielopowłokowa uczuć komitanto,
Wiele trzeba cię cenić, ten się dowie tylko,
Kto takich parametrów przeczuwając fantom,
Ginie w nanosekundach, płonąc każdą chwilką!

Jak punkt, wchodzący w układ holonomiczności,
Pozbawiany współrzędnych zera asymptotą,
Tak w ostatniej projekcji ostatnią pieszczotą
Żegnany - cybernetyk umiera z miłości.
(...)

Stanisław Lem, Cyberiada


Edmund Niziurski
Sposób na Alcybiadesa
(fragment)
(...)


Wezwał do tablicy Pędzelkiewicza i kazał mu napisać pięć kolejnych liczb "pierwszych". Pędzelkiewicz najpierw  się długo zastanawiał, rozdziawiwszy paszczę i wytrzeszczywszy z przerażenia oczy, a potem napisał: 1, 2, 3, 4, 5. Dziadzia zadrżał, ale zapytał, wciąż jeszcze spokojnie:
- Czy naprawdę te wszystkie liczby są pierwsze?
- Nie, nie - odparł niepewnie Pędzelkiewicz.
- A które?
- No, te na początku: jeden, dwa... - odparł Pędzelkiewicz i utknął.
Dziadzia zaśmiał się wtedy straszliwie. Podszedł do tablicy i napisał: 2, 3, 5, 7.
- A może zgodzisz się łaskawie, chłopassju, że to są liczby pierwsze?
Pędzelkiewicz nie zgodził się i z uporem twierdził, że liczba siedem jest liczbą ostatnią.
(...)

Edmund Niziurski, Sposób na Alcybiadesa


John Boyd
Ostatni statek z planety Ziemia
(fragmenty)
(...)


     -Haldanie, nie masz się co dziwić. Lepiej klecić wierszyki, niż podrywać podwiki.
     Teraz dopiero osłupiał, wręcz zbaraniał - i ucieszył się. Nie był pewien znaczenia słowa ''podwika'', ale się domyślał, natomiast po raz pierwszy w życiu słyszał, żeby kobieta sama powiedziała coś dowcipnego. Co więcej, po raz pierwszy zdarzyło mu się słyszeć poza domem rozrywek, żeby profesjonalistka o takiej urodzie rzuciła tak zalotne powiedzonko.
     Ta dziewczyna była pierwiastkiem z minus jeden!
(...)
     Ojciec Haldana, statystyk, nie miał tak liberalnych poglądów jak syn. Właściwie był rasistą. Uważał bowiem wszystkich niematematyków za ludzi niższej rasy i był przeciwny integracji.
     Poglądy te śmieszyły Haldana, który jako matematyk teoretyk cenił statystyków nie wyżej od murarzy: jego ojciec był jednak nie tylko statystykiem, ale również członkiem ministerstwa, a jego ustne polecenia miały moc prawną. Wiadomość, że syn chce uczęszczać na wykłady z literatury, na pewno go nie ucieszy. A jego niezadowolenie zamieni się w furię, jeżeli tylko zacznie podejrzewać, że Haldan chce uwieść dziewczynę innej kategorii, i to w dodatku poetkę.
(...)
    -Matematycy są zwykle tak pochłonięci swoją pracą, że zupełnie nie interesują się, kto nimi rządzi; prawdę mówiąc, nie mają pojęcia, że rząd w ogóle istnieje.

John Boyd, Ostatni statek z planety Ziemia, przełożył Tomasz Mirkowicz


Jan Miodek
Hugo Steinhaus we wspomnieniach językoznawcy
(fragmenty)


    Wyznam na samym wstępie, że nigdy nie widziałem Hugona Steinhausa na żywo, choć raz - w towarzystwie prof. Romana Kalety - odwiedziłem jego wrocławski dom, lecz było to po śmierci wielkiego matematyka.
    A przecież ze Steinhausowską legendą obcowałem już w czasach szkoły średniej, czyli w latach 1959-1963. Matematyczką Liceum Ogólnokształcącego im. Stanisława Staszica w Tarnowskich Górach była wtedy Jadwiga Ważewska - niezwykła osobowość, absolutny oryginał, z jednakową swobodą i inwencją poruszająca się po obszarach swojej dyscypliny naukowo-dydaktycznej, jak i szeroko pojętej humanistyki, autorka przekładów z czeskiego, rosyjskiego i francuskiego. Jedyna kobieta w męskim gronie pedagogicznym i uczniowskim - była postrachem językowym wszystkich, nie darowała bowiem nikomu - od dyrektora po każdego z nas, chłopców - najmniejszego gramatycznego czy stylistycznego potknięcia (obniżyła mi raz o stopień ocenę z bezbłędnie napisanej klasówki trygonometrycznej za błąd składniowy w odpowiedzi jednego z zadań). Powtarzała przy tym zawsze - z wyraźnym ciepłem w oczach, że takim samym poprawnościowym maksymalistą jest wielki Hugo Steinhaus.
    Jakież było moje rozczulenie, gdy wiele lat później, w czasie wspomnianej wyżej wizyty w domu Steinhausów, w pierwszej przeglądanej teczce korespondencji Profesora zobaczyłem na samym wierzchu listy ... Jadwigi Ważewskiej - zarówno o tematyce matematycznej, jak i językowej (nie mogę w tym miejscu nie dopowiedzieć, że na początku studiów polonistycznych we Wrocławiu zostałem obdarowany przez swoja tarnogórską matematyczkę I tomem poradnika językowego prof. Witolda Doroszewskiego pt. O kulturę słowa, a tuż przed magisterium dostałem od niej II tom tego dzieła).
    Gdzieś na początku lat 60. zobaczyłem wreszcie Hugona Steinhausa - za pośrednictwem telewizji, w której wygłaszał gawędy popularyzujące wiedzę matematyczną (mało kto już dziś o nich, niestety, pamięta, a przecież były to poczynania pionierskie, przecierające ludziom nauki medialne szlaki). Mam ciągle przed oczyma piękną, posągową twarz wykładowcy, jego wielką dostojność retoryczną, a w tle - porozkładane bryły geometryczne. Czy mogłem wtedy przypuszczać, że sam stanę się kiedyś (od roku 1987) telewizyjnym popularyzatorem wiedzy?
(...)

Jan Miodek, Wiadomości Matematyczne XXXVIII (2002) - Roczniki Polskiego Towarzystwa Matematycznego.

i inni...


 Komentarze: studia@im.uj.edu.pl Powrót do strony głównej Powrót do strony głównej